Dystans: 1501.36 km Średnia prędkość: 14.55 km/h Max. wysokość: 2269 m
Szczyty na rowerze: Tetica de Bacares (2081 m.n.p.m / 256 m wybitności), Calar del Gallinero (2062 / 197 m wybitności), Calar Alto (2168 / 399 m wybitności),Cerro Morrón (2063 / 196 m wybitności), Calar de Santa Bárbara (2269 m.n.p.m / 1155 m wybitności)
W czerwcu 2014 roku ukazał się artykuł w Rowerturze mniej więcej o tej samej treści.
![]() |
Czerwonaki |
Ponieważ myślimy że marzenia trzeba spełniać a od dawna marzyła się nam wyprawa na Półwysep Iberyjski pod koniec września udaliśmy się do Alicante w Hiszpanii.
W samolocie poznajemy Adama Marudę
z Krakowa. Adam robi 8 c+ we wspinaczce czyli ekstremalnie trudny stopień. Dzielimy się z nim kolacją i śpimy w zaułku lotniska.

Nasze ulubione i tanie linie lotnicze nie potraktowały roweru Pauliny
tak jakbyśmy sobie tego życzyli i wyruszamy z przednią obręczą mocno
pokrzywioną.
Pierwszą naszą atrakcją są czerwonaki także
nazywane flamingami które spacerują po płytkich wodach solanki bardzo blisko
drogi.
Tego samego dnia, w Torrevieja, spotykamy
się z Aną i Benjaminem, parą starych przyjaciół. Nasi znajomi mają jacht na
którym za dnia zachwyceni pływamy po Morzu Śródziemnym a w nocy, kołysani przez
fale, śpimy.
Benjamin
wtajemnicza nas w niektóre tajniki żeglugi. Między innymi mówi że nigdy jacht
nie przechyla się ponad 15 stopni. Gdy wypływamy na kolejną wycieczkę widzę że
fale są dość wysokie, czasami giniemy miedzy nimi a przyrząd wskazuje 30 stopni.
Nasz kapitan bez słowa odpala silnik i wracamy do portu. Nigdy nam nie powiedział czy byliśmy narażeni na jakiekolwiek niebezpieczeństwo.


Po dwóch dniach z żalem opuszczamy Torrevieje z obietnicą że w przyszłym roku udamy się na miesięczny rejs. Na pierwszą noc na dziko znaleźliśmy miejsce w niewysokich górach porośniętych lasem. W nocy przeszła burza. Pioruny waliły, echo potęgowało grzmoty, woda lała się z nieba. Później były jeszcze dwie. A może to ta sama która krążyła po okolicy.
Rano nie tracimy dobrego humoru, cieszymy się słońcem, mijamy
prastarą Kartagenę, jedziemy
miedzy palmami a nawet zdobywamy się na odwagę i kąpiemy się w niezbyt ciepłych wodach Morza Śródziemnego.
Czasami góry wpadają niemal do morza i zdobywamy
pierwsze przełęcze. Na zjeździe w górach Sierra de la Muela , popychany silnymi
podmuchami wiatru zjeżdżam rekordowo szybko i przekraczam 82,6 km/godzinę.
(biję rekord z Ekwadoru gdzie zjechałem z prędkością 78,9 km/godzinę)
Tuż przy drodze, w Bolnuevo, mijamy bardzo ciekawy wytwór geologiczny znany z komercyjną nazwą Zaczarowane Miasto.
Tuż przy drodze, w Bolnuevo, mijamy bardzo ciekawy wytwór geologiczny znany z komercyjną nazwą Zaczarowane Miasto.
Dalej
zjeżdżamy na drogę szutrową wzdłuż morza. Mijamy siedem plaż dla
nudystów i dziesięć dla tekstylnych. Paulina nawet wypatrzyła jednego nagusa z
harpunem. (z prawdziwym harpunem
a nie z harpunem)
Mijamy doliny niemal całkowicie pokryte cieplarniami
foliowymi. Nie sposób nie porównać ich do lodowców spływających z gór. Wiele z
warzyw, tutaj uprawianych, trafia na polskie stoły.
Po nocy w
krzakach, przy ujściu rzeki Almanzora, gdy nacieszyliśmy się widokami na morze
i minął czar jazdy miedzy palmami, odbijamy od wybrzeża.
Rzeka Almanzora
będzie naszym przewodnikiem przez najbliższe półtorej dnia.
W okolicach
Cuevas de Almanzora mijamy wysoką i
długą ścianę podziurawioną niczym ser szwajcarski. Miejsce wzbudza w nas dużą ciekawość. Pytania
same się nasuwają. Jednak dopiero po powrocie odkrywamy że chodzi o 260 grot zamieszkanych
od paleolityku aż do dziś, przez
współczesnych troglodytów, Część grot jest wykorzystana do agroturystyki.
Za Cuevas de
Almanzora jedziemy na skróty. W naszym atlasie następna miejscowość jest dość
blisko, jedyna rzecz której brakuje to droga. Trochę popytaliśmy i ruszyliśmy
do góry.
Tak mało tutaj pada że woda zanim dotrze do
morza jest spiętrzana i używana do podlewania okolicznych sadów, praktycznie
bez szans na to żeby dotrzeć do ujścia.
Jest jesień, na
drzewach wiszą dojrzałe tropikalne owoce, niektórych nawet nie znamy. Rozbijamy
się w tej rajskiej spiżarni gdzie przesłodkie granaty i winogrona są na wyciągnięcie
reki. Zastanawiamy się czy na pewno
jesteśmy w Hiszpanii ?
Nieco wyżej gdy
brzegi zaczynają się zbliżać, pojawia się cienka struga wody. Roślinność
zaczyna zamykać drogę a błoto przylepiać do kół. Powoli la rambla
zamienia się w rzekę i szukamy lepszej drogi.
W czasie naszych podróży rowerowych staramy się zdobyć jakąś górkę. Jeśli można na rowerze tym lepiej. Łagodne stoki Gór Sierra de Baza i Sierra de los Filabres tworzą jeden masyw który wyjątkowo się do tego nadaje. Przed wyjazdem bardzo starannie przestudiowaliśmy ten odcinek. W sumie odnaleźliśmy sześć głównych dwutysięczników na które bez większych problemów, przynajmniej na papierze, można wjechać rowerem. Drogi do wież przeciwpożarowych, do obserwatorium astronomicznego i do kopalni mają nam to ułatwić. Być może to jedyne taki masyw w Europie. A my mamy go wreszcie przed sobą !!!
W czasie naszych podróży rowerowych staramy się zdobyć jakąś górkę. Jeśli można na rowerze tym lepiej. Łagodne stoki Gór Sierra de Baza i Sierra de los Filabres tworzą jeden masyw który wyjątkowo się do tego nadaje. Przed wyjazdem bardzo starannie przestudiowaliśmy ten odcinek. W sumie odnaleźliśmy sześć głównych dwutysięczników na które bez większych problemów, przynajmniej na papierze, można wjechać rowerem. Drogi do wież przeciwpożarowych, do obserwatorium astronomicznego i do kopalni mają nam to ułatwić. Być może to jedyne taki masyw w Europie. A my mamy go wreszcie przed sobą !!!
W Tijoli,
ostatniej większej miejscowości u stóp gór robimy wielkie zakupy. Ładujemy sakwy
do granic wytrzymałości i z zapasem na kilka dni zaczynamy ostro piąć się do
góry. Spędzamy noc obok kapliczki na obrzeżach Bacares ostatniego miasteczka. Rano
kontynuujemy.
Po kilku kilometrach napełniamy butelki w źródle i po ciężkim podjeździe Paulina zdobywa swój pierwszy dwutysięczny szczyt na rowerze (Tetica de Vacares 2081 m.n.p.m./256 m . wybitności)
Pracownik wieży przeciwpożarowej jest zdumiony gdy widzi nas z ciężkimi bagażami. Mówi
ze jesteśmy pierwszymi sakwiarzami. Gotujemy obiad na szczycie ciesząc się
widokami.
Po kilku kilometrach napełniamy butelki w źródle i po ciężkim podjeździe Paulina zdobywa swój pierwszy dwutysięczny szczyt na rowerze (Tetica de Vacares 2081 m.n.p.m./
![]() |
Miejscami nachylenie osiąga 17% |
Przez trzy dni
jedziemy blisko linii wododziałowej, najcześciej przez lasy i nigdy nie zjeżdżając
poniżej 1700 m. Drogę przebiegają nam lis, jelenie i dziki. W tych wyschniętych górach
wody jest jak na lekarstwo także planujemy trasę tak żeby przejeżdżać blisko źródeł, niczym Nowak po Saharze, od wody do wody Tutejsi mówili nam że tego
lata padało wyjątkowo dużo ale i tak źródło napotykamy niemal suche. Odbijamy
kilka kilometrów od grzbietu i pierwszą noc w górach rozbijamy się blisko
szczytu Calar del Gallinero (2062 m/197 m.
wybitności)
Na wierzchołku też jest wieża przeciwpożarowa. W nocy
wiatr tak hula że odpinamy od stelaża górną część namiotu i używamy go jako śpiwora.
Nieco dalej, na przełęczy zaglądamy do malej sympatycznej chatki idealnej żeby
spędzić noc. Jest upalnie, wody szybko
ubywa, źródło w którym mieliśmy
uzupełnić zapasy nie istnieje a my nie
zabraliśmy wody jak na Saharę. Na szczęście poznajemy rodzinkę która spędza
wakacje w remontowanej bacówce. Nie tylko napełniają nam wszystkie
butelki ale również zapraszają na talerz zupy i na pyszną hiszpańską szynkę.
Biesiada nieco się przedłuża. W sumie ludzie których poznajemy są uprzejmi i
czasami wdajemy się w pogawędki.
Późnym popołudniem odnajdujemy ukryty w lesie
skalisty głaz Cerro El Morrón (2063 m / 196 m wybitności) Tym razem zdobywamy szczyt po drodze po przesiece. Przy
innej, zamkniętej bacówce poznajemy
samotnego pasterza. Wspólnie przeszukujemy okoliczne zakamarki w poszukiwaniu
klucza do bacówki, która obecnie należy do myśliwych. Jak mówi nam pasterz w
środku jest kuchenka gazowa i materace. Gdy nam się to nie udaje, wskazuje nam
fajne miejsce pod skałą, z dala od dzików, gdzie rozbijamy namiot.
Po tym gromadzi owce w kamiennej zagrodzie, na straży zostawia psy i odjeżdża samochodem.
Nockę uprzyjemniają nam jelenie, które są w okresie godów i
urządziły sobie rykowisko.
Po tym gromadzi owce w kamiennej zagrodzie, na straży zostawia psy i odjeżdża samochodem.
Ostatniego dnia w
górach mijamy kilka źródeł, niektóre nawet nie są zaznaczone na mapie. Zaglądamy
do małej pustej chatki tuż przy drodze i gotujemy obiad obok otwartego
schroniska. Schronisko które nosi ślady dawnej świetności jest zbyt duże żeby
było puste. Stwierdzamy że wystrój jest idealny do kręcenia horrorów. Mimo że w
środku są materace oboje jesteśmy zgodni że nie chcielibyśmy tutaj przenocować.
Ze schroniska
udajemy się na najwyższy szczyt gór, Calar de Santa Barbara (2269 m/ 1155 m . wybitności) Góra chyba nie bez
powodu jest ochrzczona imieniem patronki górników bo w drodze mijamy wiele kopalni. W kopalniach wydobywano
różne minerały w różnych epokach, począwszy od rzymian a skończywszy na latach osiemdziesiątych ubiegłego
wieku.
Droga nie prowadzi na sam wierzchołek ale w myśl chińskiego powiedzenia wchodź (wpychaj) jak starzec a dotrzesz jak dziecko powolutku docieramy na szczyt na przełaj.
Jedynymi świadkami naszej wspinaczki są kozice.
Na wierzchołku jest biały słupek geodezyjny charakterystyczny dla wielu gór Hiszpanii. Dla Pauliny to najwyższa góra na rowerze a dla mnie najwybitniejsza.
Jest sielsko, we wszystkich kierunkach rozciągają się widoki na góry, słońce świeci. Czego więcej może nam brakować ?
Droga nie prowadzi na sam wierzchołek ale w myśl chińskiego powiedzenia wchodź (wpychaj) jak starzec a dotrzesz jak dziecko powolutku docieramy na szczyt na przełaj.
Jedynymi świadkami naszej wspinaczki są kozice.
Na wierzchołku jest biały słupek geodezyjny charakterystyczny dla wielu gór Hiszpanii. Dla Pauliny to najwyższa góra na rowerze a dla mnie najwybitniejsza.
Jest sielsko, we wszystkich kierunkach rozciągają się widoki na góry, słońce świeci. Czego więcej może nam brakować ?
Na południe jest
widoczna Sierra Nevada którą dominują: Alcazaba (3369), Mulhacen (3479) i El Veleta (3396 m /307 m. wybitności),
ten ostatni to najwyższy europejski szczyt (zarazem punkt) na który można
wjechać rowerem. W masywie
wschodnim można również dotrzeć na Peńa del Buitre (2465 m . / 112 m . wybitności)
U stóp Loma
del Gato (2166m/129 m. wybitności) ostatniego dwutysięcznika, odpuszczamy.
Jedenastego dnia podróży,
po południu znowu jesteśmy nad brzegiem Morza Śródziemnego. Po raz pierwszy (i
jedyny) śpimy na kempingu. Tutaj poznajemy Marka, który przyjechał ze swojego
rodzimego miasta na północy Niemiec. Gdy widzimy że krępuje się żeby powiedzieć
nam że chce do nas dołączyć, sami mu to proponujemy. Mark podróżuje od kempingu do kempingu, my od
wschodu słońca do zachodu. Mark ledwie znajduje kilka chwil na to żeby zjeść coś
w porze obiadowej, my codziennie gotujemy, Mark pochłania kilometry, my podróżujemy. Przez najbliższe cztery dni będzie musiał
zmienić swój styl wędrówki.
Nieopodal miejscowości Morche Paulina woła:
Delfiny ! Delfiny
!!!
Przed wyjazdem
tyle mówiła że chciałaby je zobaczyć, ze to jej marzenie, że myślę że widzi je
raczej oczami wyobraźni. Nie. Jednak są. Wyskakują z morza od czasu do czasu. Nawet
robiąc zdjecia na chybił trafił udaje się nam zrobić im kilka fotek. Nie sądziłem
że z brzegu morza można je obserwować. Nasz kolega Benjamin informuje nas że
podczas wieloletnich rejsow po Morzu Srodziemnym widział je tylko dwa razy.
Niewątpliwie szczęście nam dopisuje.
Dla Marka, od momentu gdy nas poznaje
wszystko są przeciwności.
Pierwszego dnia gubi dokumenty i pieniądze
które później znajduje w zwiniętym namiocie. Drugiej nocy gdy przypadkowo (niektóre przypadki sa zadziwiające)
zostajemy zaproszeni na ogrodzony teren z wiatą pod która rozbijamy namioty w nocy
potężna ulewa podtapia jego namiot.
Przed Motrilem mijamy się z jadącą na
motorach Guardią Civil (Drogówką). Energicznie wskazują na głowy przypominając
o obowiązku jazdy z kaskiem.
Następnej nocy w Xubia na opuszczonym boisku do
koszykówki decydujemy się spać bez namiotu. W nocy mrówki uważają naszą
obecność za inwazję i deklarują nam wojnę. Mark i ja mamy tak pogryzione ręce, nogi i szyje że
dopiero po tygodniu znikają ślady. Na domiar złego mamy bardzo ciężkie podjazdy
które wyczerpują nasze siły do granic wytrzymałości.
Po kolejnej nocy gdy dojeżdżamy do stromej drogi która prowadzi do Rezerwatu Przyrody El Torcal naszego celu do którego dążyliśmy odkąd oddaliliśmy się od wybrzeża.
Mark decyduje się na nas czekać. My najpierw wjeżdżamy a później
wpychamy rowery jak starcy.
Miejsce to nie jest zbyt popularne w Hiszpanii, ale odkąd zobaczyłem jego zdjęcie w jednym z moich starych atlasów miałem je na liście miejsc które chciałem odwiedzić.
Rezerwat nas urzeka.
Czas wyrzeźbił w skałach wapiennych najróżniejsze formy. Czego się dopatrzymy zależy wyłącznie od naszej wyobraźni.
To drzewo oliwkowe ma ok. 300 lat |
Po kolejnej nocy gdy dojeżdżamy do stromej drogi która prowadzi do Rezerwatu Przyrody El Torcal
![]() |
Tym razem to nie owce zagościły w zagrodzie |
Miejsce to nie jest zbyt popularne w Hiszpanii, ale odkąd zobaczyłem jego zdjęcie w jednym z moich starych atlasów miałem je na liście miejsc które chciałem odwiedzić.
![]() |
Rezerwat nas urzeka |
Czas wyrzeźbił w skałach wapiennych najróżniejsze formy. Czego się dopatrzymy zależy wyłącznie od naszej wyobraźni.
Towarzystwo Marka
było miłe ale jadąc sami czujemy że podroż znowu jest nasza w stu procentach.
W czasie wyprawy
widzieliśmy 15 cykloturystów, niektórzy nam tylko mignęli, z innymi mieliśmy
ciekawe pogawędki, Mark był jedyny z którym podróżowaliśmy.
Dwa dni później przejeżdżamy przez El
Chorro, Mekkę skałkowiczów. Godzina jest wczesna a ściany niemal puste.
Niewiele dalej pęka
mi zacisk od koła. Nie znam sakwiarza który byłby przygotowany na taką
awarię. Holendrzy niebawem nas doganiają. Chcą się jakoś zrewanżować za pomoc.
Proponują kilka alternatyw. W sumie to przewóz roweru pociągiem lub autobusem
do najbliższego warsztatu. Ja widzę tylko jedną. Pchać rower do najbliższej miejscowości gdzie będę mógł naprawić rower a
jeśli nie będę mógł w najbliższej to do następnej, a jeśli nie... . W czasie
moich wieloletnich rowerowych podróży tylko dwukrotnie wsiadłem do jakiegoś
pojazdu. Pierwszy raz do karetki gdy musiałem jechać z kolegą do szpitala i
drugi raz, na granicy, do autobusu gdy policja mnie do tego zmusiła. Po
trzech kilometrach docieramy do Ardales. We wiosce nie ma warsztatu rowerowego ale sprzedawczyni z żelaźniaka
wysyła swoją córkę po koło od jej własnego roweru. Koło ma tylko sześć zębatek
ale jakoś się da jechać.
Zaczynam trochę zostawać z tyłu ale następnego dnia docieramy do Rondy gdzie jest dobry warsztat.
Zaczynam trochę zostawać z tyłu ale następnego dnia docieramy do Rondy gdzie jest dobry warsztat.
![]() |
Paulina i Parys |
Po przeprawie przez góry docieramy do
Gibraltaru, jedynej kolonii Europy. Nad
jedynym miastem dominuje czterystumetrowa skała.
Gdy rządy Wlk. Brytanii i
Hiszpanii zaczęły się dogadywać co do wspólnej administracji Skały (jak
nazywają Gibraltar okoliczni hiszpańscy mieszkańcy) do głosu dochodzą sami
gibraltarczycy którzy w referendum zdecydowanie opowiadają się za przynależnością do Korony brytyjskiej. Aby dostać się do miasta trzeba przejść kontrolę
graniczną i pas startowy dla samolotów. Po chwili jesteśmy w centrum. Robimy
małe kółko, kilka fotek i kupujemy parę pamiątek. W drodze powrotnej, przy
wyjściu możemy obserwować jak opuszczają rogatki i rozciągają kolczatkę na
jezdni oraz jak ląduje wcale nie mały
samolot. Następnego ranka jesteśmy w Taryfie słynącej z silnych wiatrów, najbardziej na południe wysuniętego miejsca w Europie i windsurferów. Wiatry są naprawdę silne, miejsce jest najbardziej wysunięte na południe ale Europy lądowej a windsurferzy prawie kompletnie zastąpieni przez skysurferów. Od Afryki dzieli nas Cieśnina Gibraltarska i tylko 14 km . Góry po drugiej stronie są doskonale widoczne. Sam koniec drogi i przylądek Marroqui (Marokański) lub Tarify, paradoksalnie, jest na malutkiej wysepce zwanej La Plana (Płaska) lub Palomas (Gołębi). Można dostać się na nią drogą po grobli przez którą przelewają się co większe fale z Morza Śródziemnego do Atlantyku. Mała garstka turystów zadowala się widokiem z daleka, my docieramy tam trochę przemoczeni. W drodze mijamy prawdziwy nieoznakowany kraniec Europy lądowej. Na wysepce jest latarnia morska i tablica informacyjna z mapą Europy i Cieśniny Gibraltarskiej, oraz informacja że znajdujemy się w najbardziej na południe wysuniętym miejscu w Europie. Robimy kilka fotek.
Na mapie Europy złośliwie domalowuję wyspę Gavdos na południe od Krety gdzie jest jej prawdziwy kraniec.
Nieco dalej nie przegapiliśmy stadka ibisów. Ibis Grzywiasty
to ptak krytycznie zagrożony wyginięciem. Dzięki specjalnemu programowi
zasiedlania nowych terenów powrócił do Europy w 2004 roku po wielu wiekach
nieobecności
![]() |
Na horyzoncie Gibraltar |
Na mapie Europy złośliwie domalowuję wyspę Gavdos na południe od Krety gdzie jest jej prawdziwy kraniec.
![]() |
Stąd można już tylko jechać na północ |
![]() |
Nie przegapiliśmy stadka ibisów |
Najcięższe chwile
przeżywamy przed San Lucar gdy zostajemy bez wody. (Niektórzy moi koledzy
nawet po latach wspominają takie chwile) Ta jesieni jest najcieplejsza od 60 lat
w Hiszpanii i temperatura na słońcu dochodzi nawet do 39 stopni.
W San Lucar gdy jedziemy drogą rowerową
jakiś szalony kierowca przejeżdża miedzy
nami. Paulina krzyczy. Ja myślę że to robi bo prawie mnie potrącił. Okazuje się
że otarł się o jej przednie koło. Gówniarz tylko przyhamowuje i odjeżdża. Jak
niewiele brakowało żeby ta piękna historia mogła zmienić się w tragedię.
Po wypiciu litrów
wody i odżałowaniu 10 euro na krótka zaledwie 800-metrową przeprawę promem
stajemy na drugim brzegu rzeki Gwadalquivir,
na terenie Parku Narodowego Doñany, perły hiszpańskich parków. W Parku można
spotkać rysie iberyjskie, najbardziej zagrożone drapieżniki Europy (około 30
sztuk) i odnotowano około 365 gatunków ptaków. Dla porównania w całej Polsce jest ich niespełna 450. Bardzo blisko są zagadkowe resztki starej
cywilizacji, przez niektórych naukowców uważane za Atlantydę. Od
najbliższej miejscowości, Matalascańas, dzieli nas 27 km.
![]() |
Od najbliższej miejscowości dzieli nas 27 km |
Nie ma żadnej drogi
ale w czasie odpływów można jechać plażą.
Przez najbliższe kilometry uśmiech
nie znika nam z twarzy. Jazdy po brzegu oceanu przy ostatnich promieniach słońca
nie da się opisać. Gdy zapada noc rozbijamy namiot ukryci między wydmami.
Spanie na plaży bez namiotu jest tolerowane przez straż parku ale nie przez
komary które nie pozostawiają nam innego wyboru. Jeszcze przed świtem
znowu jesteśmy na nogach. W pierwszych promieniach słońca mijamy dziesiątki poławiaczy owoców morza.
Wszyscy po pas w przybrzeżnej wodzie, wszyscy pochłonięci swoją pracą. Pchamy
rowery aż do granic parku. Przy wyjściu
spotykamy parę niezbyt obrażonych strażników. Pytają czy rozpaliliśmy ognisko. Wzdłuż wybrzeża Huelvy jedziemy bardzo oryginalną drogą rowerową. Wybudowana jest na
palach. Co trochę jest jakaś altanka
ozdobiona kwiatami. Zawsze jakaś ławka. Pierwszy raz widzimy takie cudo.
W Hiszpanii jest
ponad 1000 km
Green Ways (po hiszpańsku Via Verde)
czyli dróg zbudowanych na demontowanych drogach kolejowych. Wielokrotnie jeździłem
tymi pięknymi drogami ale ta za Huelvą jest w katastrofalnym stanie. W prawdzie odnajdujemy starą stację
kolejową, ale bez dokładnej mapy czujemy się bezradni i wracamy na asfalt. Pokrążyliśmy trochę zanim znaleźliśmy fajne miejsce na kemping. Dziś wyjątkowo na
starym moście nad starą demontowaną drogą kolejową nad tą samą z której
zrezygnowaliśmy kilka godzin wcześniej. Paulina ostatnio stała się bardzo
tolerancyjna na miejsca które wybieramy na kemping. Gdzie jest ta dziewczyna
która zawsze szukała bliskości ludzi.
Po tym jak dotarliśmy
do Ayamonte, ostatniego miasta w Hiszpanii, udajemy się na krótką wizytę do Portugalii. Aby tam się
dostać należy przejechać autostradą nowoczesnym i długim mostem nad wąską rzeką
Gwadiana.
Odwiedzamy zadbaną
Vila Real. Pierwsze
miasteczko w Portugalii. Po raz kolejny natykamy się na żółte strzałki drogi
jakubowej. Wygląda na to że to najdłuższe portugalskie Camino de Santiago.
W drodze powrotnej,
przed mostem, jest znak drogowy który zabrania jazdy rowerem. No ale nie
pozostaje nam nic innego jak wrócić do Hiszpanii przez w połowie dozwolony most. W razie czego nieco przyśpieszamy.
Ponownie w
Ayamonte, widzimy ze na licznikach brakuje nam kilku kilometrów żeby
przekroczyć 1500, ale na szczęście krzaki w których bierzemy prysznic są dość
oddalone od miasteczka i nie musimy uciekać sie do żadnych przebiegłych
sztuczek.
Nadszedł czas
wracać. To co przeżyliśmy przekroczyło nasze oczekiwania. Niewątpliwie wpłynęła
na to świetna pogoda. Nadal chcielibyśmy cieszyć się podróżą ale niestety
kupiliśmy bilety powrotne na samolot i tutaj musi się skończyć nasza przygoda. Znowu
przyjdzie nam czekać na następną wyprawę.
Autobusem
jedziemy do Madrytu, gdzie czekają na nas Gosia i Mariusz i mamy lot powrotny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz