Kreta, wyspa serpentyn

 Tak niewiele dni a tyle wspomnień. Na Kretę lecimy bo samoloty są tanie, miejsce wydawało się ciekawe a wiosna zaczyna się wcześnie. Głównym naszym celem są odwiedziny wyspy Gavdos na której jest najbardziej wysunięty na południe przylądek Europy.

 Data: 23 IV 2013 - 28 IV 2013 (6 dni) Trasa: Chania (lotnisko) - Hora Sfakia Dystans: 168,38 km (oprócz tego po powrocie autobusem do Chanii przejechaliśmy 35 km) Średnia prędkość: 11,53 km/h  Max. wysokość: rowerem 1900 m, pieszo 2453 m  Szczyty na pieszo: Pachnes (2453 m / 2038 m wybitności), Szczyty rowerem: Sklopa (528 / 513 m wybitności) po powrocie autobusem do Chanii. MapyKupiliśmy mapę dwujęzyczną rosyjsko-grecką (nie polecamy) i  w Hora Sfakia drugą dokładną na wejście na górę Pachnes. NoclegiPod namiotem na dzikoDojazd z rowerem: Na lotnisko samochodem. Bilet na rower trzeba kupić razem z biletem pasażerskim żeby później nie przepłacać.
  Do końca nie mogliśmy się zdecydować czy jedziemy razem, czy ja sam, czy w ogóle nie jedziemy. W końcu nadszedł dzień w którym w nocy lądujemy na na lotnisku w Chanii. Tym razem jedziemy z Tomkiem którego poznaliśmy w czasie naszej  rowerowej podróży dookoła Polski 
  Na pierwszą noc znaleźliśmy maleńki gaik oliwkowy w pobliżu lotniska.
 Dzień 1. Niestety mój rower już wczoraj dawał mi problemy i jedziemy do sklepu w centrum Chanii żeby zmienić bębenek. Postanowiliśmy zrobić to sami. Sprzedawca widząc nasze zmagania przed sklepem, zniechęcony, poprosił nas o koło i sam go zmienił. Ale zrobił więcej bo posmarował wszystkie części wewnątrz ośki. (30 euro)
 Po wyjeździe z Chanii jedziemy dróżką z widokiem na morze, potem odbijamy od brzegu i wśród sadów pomarańczowo-mandarynkowych jedziemy w kierunku gór. Po zawiłych serpentynach pniemy się do góry i po długim podjeździe trafiamy do Ronmi, pierwszej większej wioski. Gdy pytamy w barze o pozwolenie na rozbicie się obok kościółka barman zaprowadza nas do małego ogrodu za barem. Wkrótce pojawia się Kristini która śmieje się dużo ale mówi tylko po grecku. Na stole pojawia coraz więcej specjałów typowo greckich. Najpierw chleb z oliwą, później pomidory, oliwki, nalewka z figi (wspaniale pachniała ale się nie skusiłem) miód, typowy grecki suchy chleb a na koniec barman zaprasza nas na ciasto. Wspaniałe przyjęcie.
 Dzień 2. W nocy słyszę jakiś podejrzany hałas i wychylam się z namiotu. Wtedy budzi się Paulina i krzyczy. Fałszywy alarm. Rano jakoś dogadujemy się z gospodarzem i wychodzi na to że zmierzamy do Kares ale nie do tego właściwego i nie pozostaje nam nic innego tylko zawrócić. Po zjeździe wracamy na właściwą trasę. Powoli i mozolnie pniemy się aż do przełęczy na około 820 metrach, jedziemy wzdłuż kanionu i po raz pierwszy widzimy Morze Libijskie. Serpentynami zjeżdżamy do Hora Sfakia. 


Port w Hora Sfakia. Maleńki kościołek  jest nad Pauliny głową

Hora Sfakia
Kręcimy się trochę po porcie i przy malutkim kościołku znajdujemy miejsce na kemping. Nie brakuje tutaj kranu z długim szlaufem tak że gdy się ściemnia wszyscy zaliczamy prysznic. Jutro mamy prom na Gavdos.  
Dzień 3. Nasz plan płynięcia na Gavdos wziął w łeb. Pomyliliśmy jedną literkę w angielskiej nazwie dnia tygodnia i nie ma promu aż do poniedziałku (dziś jest czwartek) Wprawdzie jest prom do Paleohory i stamtąd na Gavdos ale z wyspy mieliśmy zamiar wrócić do tejże Paleohory. Do tego nie zyskalibyśmy żadnego dnia  a stracilibyśmy więcej pieniędzy. Zmieniamy plany i postanawiamy zdobyć najwyższy szczyt Krety. Okazuje się że szczyt jest na tyle daleko że moglibyśmy nie wrócić na czas na prom. Na mapie dopatrujemy się dróżki która z Hora Sfakia pnie się na ponad 2000 m.n.p.m. do podnóża góry Pachnes. Szczyt jest zaledwie 3 metry niższy od najwyższego i w dodatku jest jednym z ultrasów. (ultrasy to szczyty które przekraczają 1500 m wybitności) Zmieniamy plany. Wczoraj gdy dojeżdżaliśmy do Hora Sfakia widzieliśmy nieco dalej bardzo zawiłą serpentynę i cieszyliśmy się że nie będziemy tam podjeżdżać. Teraz okazuje się że droga na szczyt tamtędy prowadzi. To chyba najbardziej kręta droga na jaką kiedykolwiek wjechałem.

Asfaltowa droga prowadzi z poziomu morza na 500 m. Tylko Paulina na swym lekkim rowerze wjeżdża niewzruszona. Trudno mi powiedzieć ile zakrętów zostawiliśmy za sobą.

Tomek pokonuje ostatnią asfaltową serpentynę. Jeszcze nie wiedzieliśmy co nas czeka.
 Na górze, na niewielkiej płaszczyźnie jest kilka wiosek. W ostatniej z nich uzupełniamy zapasy wody. Wkrótce kończy się asfalt i szutrem pokonujemy ostre podjazdy. Sił nam wystarcza na dotarcie na 900 m.n.p.m. gdzie jest zbiornik który zbiera wodę z roztopów i deszczówkę. Blisko jest miejsce na rozbicie namiotu.  Myjemy się w ciepłej wodzie ze zbiornika, jemy kolację, piszę kilka słów w pamietniku i do śpiwora. 
  


Dzień 4. Od rana nie mamy wytchnienia, jest stromo a wokół rośnie wszystko co kłuje, 
tylko widoki roztaczają się coraz bardziej imponujące. 


Po zaledwie 6 km, przy następnym zbiorniku robi nam się pora obiadowa. Na zbiorniku odkrywamy klapę a pod nią inny mały zbiornik, swego rodzaju syfon. Wprawdzie w wodzie jest wiele organizmów żywych ale nie mamy  innego wyboru. Robimy filtr i po przegotowaniu parzymy herbatę i gotujemy obiad.


Po obiedzie wkraczamy między dwutysięczniki.
Czasami sił już brak

Tomek tyle naladowal pomaranczy w sadzie ze teraz zostaje w tyle. Na szczęscie pomagamy mu je jeść

Na dnie doliny tworzą się depresje. Mijamy następny zbiornik, tym razem zaopatrzony we wiadro z długą linką. Napełniamy butelki lodowatą wodą. Tuż obok jest maleńka chatka. Okolica robi się typowo wysokogórska z polami śnieżnymi i ośnieżonymi szczytami. Skały w głębi depresji są ciemne podobne do wulkanicznych.  Krajobraz iście księżycowy. Gdy skręcamy do ostatniej doliny czeka nas pierwsza niespodzianka na drodze: pole śnieżne o długości ok. 30 metrów. Robimy schodki,



 wypinamy sakwy i przenosimy cały bagaż. Nieopodal czeka na nas następne pole śnieżne, nieco mniejsze.






Za następnym zakrętem staje nam na drodze więcej pól śnieżnych. Godzina jest późna, mamy dość przenosek i decydujemy się tutaj zostać na noc. Rozbijamy namioty na drodze. Gdy zachodzi słońce robi się zimno i z każdą chwilą coraz bardziej. Po kolacji uciekamy do namiotów. Jesteśmy na wysokości 1900 metrów. Paulina bije swój rekord rowerowy o pięćdziesiąt metrów wysokości a Tomek o czterysta.
Rozbijamy się na drodze ale nie zanosi się żeby ktoś  tędy jeździł




Następnego ranka zostawiamy rowery i namiot i idziemy na szczyt


- To ten szczyt
-Nie to ten
Komuś chyba nie udała się przejażdżka



 W drodze na szczyt mijamy malutka chatkę





W końcu docieramy na szczyt Pachnes (2453 m / 2038 m wybitności)



To co zabrało nam dwa dni podjazdu szybko zjeżdżamy

Moja syrena

Po nocy na plazy wracamy na asfalt
 W Hora Sfakia Tomek zostaje i czeka na prom na Gavdos a my ładujemy rowery do autobusu i jedziemy do Chanii. Tomek po odwiedzinach wyspy wróci do Polski rowerem (4800 km)
Niedaleko lotniska nęcił  nas swoja sylwetka szczyt. Nawet nie znaliśmy jego nazwy. 

Nie mieliśmy innego wyjścia jak na niego wjechać 
Szczyt zajmuje stara baza woskowa ale bramę napotykamy otwarta. Mimo zakazu kontynuujemy na szczyt. Dopiero po powrocie dowiedzieliśmy się ze chodziło o Gore Sklopa  (528 m  / 513 m wybitności) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz